Antoni Z. Kamiński Antoni Z. Kamiński
3445
BLOG

Post scriptum do dyskusji o "zaplutym karle"

Antoni Z. Kamiński Antoni Z. Kamiński Rozmaitości Obserwuj notkę 68

Intensywność debaty, którą wywołała moja wypowiedź, zaskoczyła mnie. Tym bardziej, że chodziło mi raczej o sprawy współczesne, próby manipulacji świadomością historyczną obecnych pokoleń Polaków, a w mniejszym stopniu o powrót do przeszłości. Omawiane problemy są silnie naładowane emocjami, więc starałem się nie ingerować w tok dyskusji. Stąd moje interwencje mogły być spóźnione i nie zawsze trafne, za co przepraszam wszystkich, których mogłem w jakikolwiek sposób urazić.   

Jak wcześniej zaznaczyłem, historia, a w tym historia stosunków polsko-żydowskich, nie należy do moich zainteresowań zawodowych. Wielu uczestników tej dyskusji ma na ten temat znacznie większą wiedzę. Niemniej, w różnych momentach życia znajdowałem się w sytuacjach zmuszających do refleksji nad tymi sprawami. Zacznę od kilku wspomnień osobistych.

O skali zbrodni hitlerowskich w Polsce, których ofiarą padła głównie ludność żydowska (i nie tylko), wiedziałem od dziecka. W domu moich rodziców znajdowało się kilka tomów "Biuletynu zbrodni hitlerowskich w Polsce", których zawartość, w tym los społeczności żydowskiej,  poznałem wcześnie. Z informacji rodzinnych wiedziałem też o szmalcownikach i problemie kolaboracji, itp. Zatem, miałem świadomość, iż obok bohaterstwa, w które obfitowała historia Polski okresu wojny, a także po wojnie, wśród naszych rodaków byli też szubrawcy.

Polska nie jest wyjątkiem. W każdym społeczeństwie znaleźć można pewien procent ludzi o łajdackich predyspozycjach. Jedną z funkcji ładu instytucjonalnego jest trzymanie takich ludzi w karbach. Obca okupacja, rozbijając ten ład, stwarza sprzyjające warunki dla urzeczywistnienia się tych predyspozycji. Pod tym względem okupacja hitlerowska nie różniła się zasadniczo od komunizmu. Tak było w okresie stalinowskim, a także w okresie marca 1968: ustroje totalitarne celują w "spuszczaniu psów ze smyczy", gdy władza widzi tego potrzebę. Można więc tylko mówić o proporcjach różnych skłonności, jakie ujawniają się w warunkach opresji.

*   *   *

Moi rodzice zamieszkali po wojnie w pewnej podwarszawskiej wsi. Obecnie jest to noclegowe zaplecze stolicy. Kiedyś matka wskazała mi chłopa i opowiedziała historię zasłyszaną od miejscowych. Według niej wziął on pieniądze od żydowskiej rodziny za przechowanie jej dwóch małych córeczek. Dziewczynki przekazał natychmiast Gestapo. Miał wygląd odrażający i był zawsze zapity. W hierarchii wsi zajmował niską pozycję, chociaż nie sposób orzec, czy przyczyną tego był opisany incydent. Być może, gdyby nie warunki komunistyczne, zbrodnia wyszłaby na jaw i człowiek ten został by ukarany, o ile istnieje sprawiedliwa kara za taką  zbrodnię. Wtedy jednak myślano o innych problemach, a były to wczesne lata pięćdziesiąte. Na dodatek, wieś jest zamkniętą wspólnotą i niechętnie pozwala obcym wchodzić w swoje sprawy.

Dwadzieścia lat później, w 1973 roku, prowadziliśmy, wraz z moim uniwersyteckim kolegą, studenckie praktyki badawcze w  Sokołowie Podlaskim. W czasie praktyk wybuchł konflikt we wsi Wólka Okrąglik. Dotyczył on wykorzystania remizy OSP. Wysłaliśmy dla rozeznania  sytuacji dwie studentki z magnetofonem. Ku naszemu zaskoczeniu, rozmówcy naszych wysłanniczek prawie w ogóle nie mówili o remizie - ich wypowiedzi obracały się w sposób niejasny głównie wokół tematów wojennych. Zaintrygowani, zaczęliśmy wypytywać okolicznych ludzi. Uzyskaliśmy obraz wsi, która stała się po powstaniu obozu w Treblince domem publicznym. O wykopywaniu precjozów motykami też mówiono. Sąsiedztwo obozu stało się bez wątpienia źródłem stosunkowo pokaźnych dochodów dla jej mieszkańców, ale nie sądzę, by były tak znaczne, jak opisuje je jeden z zeszłotygodniowych komentarzy. Znaczna część ludzi mordowanych w Treblince pochodziło z Getta warszawskiego, a tych już Niemcy i różnego rodzaju spekulanci i bandyci zdołali wcześniej dokładnie ograbić z majątku. Plotka, jak przypuszczam, wyolbrzymiła uzyskane tą drogą zasoby materialne. Pisał o tym już obrazowo p. Jan Dulka. Biorąc jednak pod uwagę dotychczasowe ubóstwo wsi, musiały być to środki znaczące. Według naszych informatorów, wieś wizytowali co pewien czas partyzanci AK, którzy golili nierządnicom głowy do zera.

We wczesnych latach 70. wieś wyglądała biednie. Ponoć mieszkańcy ujawniali zgromadzony majątek dopiero, kiedy dzieci wyjeżdżały do miasta, fundując im mieszkania i samochody. Dla ukrycia swej tajemnicy, wieś opłacała m.in. powiatowych sekretarzy PZPR. Skąd konflikt o remizę? Z uzyskanych informacji wynikło, że jedna z zamężnych kobiet była kochanką komendanta obozu. W wyniku sceny zazdrości, komendant zastrzelił męża. Podzieliło to wieś między krewnych męża i żony. Tlący się przez lata konflikt wybuchał od czasu do czasu żywym płomieniem, choć obawa przed publicznym ujawnieniem wstydliwej przeszłości, brała górę nad sporem i życie wracało do normy. To wyjaśniło sprawę remizy. Zdobyte materiały usiłowaliśmy przekazać redakcji "Polityki", ale nie wzbudziły one tam wtedy zainteresowania. Nie wiem, co się z nimi stało.

Wypada zauważyć, iż nawet gdyby wieś składała się z samych kochających bliźniego uczestniczek kółka różańcowego i członków sodalicji mariańskiej, nie mogłoby to w żaden sposób wpłynąć na funkcjonowanie obozu. Chłopi nie byli inicjatorami, ani wykonawcami tego, co się tam działo. Skorzystali z okazji. Przykre to, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego - historia ludzkości jest pełna takich wydarzeń. W czasie wojny na nieszczęścia bliźnich korzystali różni ludzie, niezależnie od narodowości i religii. Polacy nie mieli tu monopolu.

Kilka lat później, po koniec lat 70., miałem spotkanie ze studentami na jednym z uniwersytetów kanadyjskich. W dyskusji głos zabrał profesor tego uniwersytetu, którego doktorat dotyczył ponoć obozów zagłady. Stwierdził, że w obsłudze obozów uczestniczyły polskie formacje policyjno-wojskowe. Ponieważ nigdy o tym nie słyszałem, poprosiłem o bliższe informacje na temat oznaczeń tych formacji (numery, symbole, jakieś nazwy je identyfikujące), ewentualnie, o nazwiska dowódców. Nie był w stanie nic powiedzieć na ten temat. Pan Zdzisław Szturm podał nazwisko Bronisława Hajdy. Rozumiem jednak, że był on pojedynczym, szeregowym wykonawcą, o którym chyba niewiele wiadomo (?)…

W 1988 roku, na Uniwersytecie Indiany w Bloomington, poznałem profesora Samuela Fiszmana. Do 1968 r. był docentem na Uniwersytecie Warszawskim. W następstwie usunięcia z pracy na UW, wyemigrował do Ameryki. Uniwersytecki znajomy z Bloomington określił Fiszmana jako antysemitę. Podjąłem próbę odkrycia źródła tej opinii. Doszedłem w końcu, iż spowodowały ją jego regularne interwencje w wydawnictwach amerykańskich, w których domagał się sprostowań informacji o "polskich obozach zagłady". W tym czasie, takie ich określenie było tam nagminnie stosowane i tak, w znacznej mierze, jest dotąd, także w prasie niemieckiej.

Nie będę tracił czasu na zastanawianie się, dlaczego część amerykańskiej opinii publicznej właśnie Polaków obarczyła współodpowiedzialnością za zagładę społeczności żydowskiej w Europie. Bez wątpienia jest to zarzut niezasłużony. Niechęć wielu Żydów do Polaków jest takim samym faktem, jak niechęć wielu Polaków do Żydów i nastawienie to nie zaczęło się w czasie wojny. Antysemityzm ma swoje lustrzane odbicie w antypolonizmie. Nie sposób rozstrzygnąć, co było pierwsze. Oczywiście Holokaust zmienia sposób widzenia tych resentymentów. W jednym ze swoich esejów, Aleksander Wat postawił pytanie, dlaczego Żydzi obarczają współwiną za Holokaust Polaków, chociaż sąsiedzi Polski zachowywali się w tym czasie wobec Żydów gorzej. Nie znalazł na nie odpowiedzi.

Skoro więc mówimy o polsko-żydowskim świecie, który skończył się wraz z drugą wojną światową, to może - zamiast ustalać winę i mnożyć pretensje - zastanowić się spokojnie i bez emocji, nad czynnikami, które utrudniały porozumienie i współżycie między dwoma narodami żyjącymi na tym samym obszarze. Nieprawdą jest bowiem, że do 1939 roku stanowiły one jedną wspólnotę, chociaż takie momenty w historii były, że wspomnę choćby manifestacje warszawskie w okresie przed powstaniem styczniowym. Takie zastanowienie wymagałoby jednak zupełnie innego podejścia niż to, które reprezentują "historyczni rewizjoniści". Interesującą próbę stworzenia takiej płaszczyzny rozmowy podjął Henryk Szlajfer w książce Polacy i Żydzi. Zderzenie stereotypów: esej dla przyjaciół i innych, wydanej przed ośmiu laty. Charakterystyczne, że ta świetna książeczka przeszła bez echa. Nie zainteresowała się nią "Gazeta Wyborcza" ani "Tygodnik Powszechny". Tu nie chodzi bowiem o spokojną rozmowę, lecz - używając języka Gombrowicza - "przyprawianie gęby", a to wymaga innej technologii dowodzenia.

*   *   *

Aktywnej pomocy Żydom w czasie wojny udzielała zdecydowana mniejszość Polaków. Większość była bierna. Życie swoje i bliskich, by pomóc bliźnim, gotowi byli ryzykować stosunkowo nieliczni. Gdyby bohaterowie byli liczni, nie byliby bohaterami. Była też marginalna, chociaż trudna do ustalenia pod względem liczebności, zbiorowość osobników, którzy Żydów szantażowali, ścigali, wydawali Niemcom. Byli tacy i wśród samych Żydów. Problem jest w proporcji tych grup. Polacy mają może tendencję do zawyżania liczebności bohaterów, a Żydzi lub ludzie pochodzenia żydowskiego - liczebności szubrawców.

W socjologii istnieje pojęcie "perspektywizmu poznawczego". Wyraża ono banalną prawdę, iż "punkt siedzenia wyznacza sposób widzenia". Sposób postrzeganie okupacji niemieckiej musiał być odmienny wśród Polaków i Żydów; każda zbiorowość miała własną, uzasadnioną przeżyciami, wypływającą z różnicy doświadczeń, "prawdę". Problem polega na tym, by każda ze stron dokonała minimum wysiłku, by dostrzec "prawdę" drugiej.

Mój sprzeciw wobec "historycznego rewizjonizmu" dotyczy tego, że pod pretekstem prac naukowych, jedna strona usiłuje narzucić drugiej własną "prawdę", odrzucając "prawdę" drugiej jako mit. Można to nazwać "imperializmem poznawczym". Nie widzę powodu, by mu się poddawać. Polacy w drugiej wojnie światowej byli "narodem w walce". Wspomnienia z tego okresu - Stanisława Jankowskiego "Agatona", Jana Nowaka-Jeziorańskiego, Jana Karskiego, Tadeusza Żenczykowskiego, Kazimierza Leskiego, Wandy Ossowskiej i wielu innych - obfitują w nazwiska tysięcy bohaterów. Na tej podstawie można by było zrobić dziesiątki sensacyjnych filmów, ale one nie powstały. Nie zmienia to faktu, że były kanalie i ten świat godzien jest również zainteresowania. Lecz, w przypadku "rewizjonizmu" mamy do czynienia z negowaniem bohaterstwa, pomijaniem kontekstu sytuacyjnego i sugerowaniem, że kanaliami byli wszyscy, z nielicznymi wyjątkami.

By wyjaśnić bliżej ów perspektywizm poznawczy, weźmy przykład z poprzedniego wpisu. Ktokolwiek zna stare warszawskie kamienice, zgodzi się, iż człowiek obdarzony przeciętnym zmysłem obserwacji, zainteresowany sprawami bliźnich i dysponujący wolnym czasem bez większych trudności zdobędzie pokaźny zasób informacji o kilkudziesięciu zamieszkujących ją rodzinach. Oznacza to, że w czasie wojny wystarczył jeden konfident, by wiedzieć z dużym prawdopodobieństwem, którzy z tych ludzi słuchają zagranicznych rozgłośni, działają w konspiracji, lub przechowują Żydów. Podobnie rzecz wyglądała na wsi. Gdy chodziło o uwikłania epizodyczne - kilka dni, a nawet parę tygodni - można było zachować tajemnicę, ale kiedy proceder trwał miesiącami, liczba ludzi, którzy wiedzieli, lub tylko domyślali, rosła odpowiednio szybko.

Wynika stąd, że po to, by mógł powstać ruch oporu w skali, w jakiej istniał on w Polsce, populacja konfidentów musiała być stosunkowo nieliczna. W innym przypadku, ryzyko byłoby zbyt wielkie. Można przyjąć, że byli tacy, którzy "swoich" nie ruszali, ale wobec Żydów takich skrupułów (lub obaw) nie mieli. Dodatkowym czynnikiem był często odmienny wygląd (w tym także sposób zachowania) i słaba znajomość języka polskiego, a zatem łatwość rozpoznania. W tym ostatnim wypadku ryzyko związane z niesieniem pomocy było więc bardzo wysokie. Zatem antysemityzm w przedwojennej Polsce mógł być tylko jednym i niekoniecznie najważniejszym z czynników wpływających na skłonność nie-Żydów do niesienia pomocy Żydom.

Przed laty, jeden z moich znajomych podzielił się ze mną następującą obserwacją. Według niego, wszyscy Żydzi, którzy przeżyli wojnę w Warszawie mówili, że gdy szli ulicą napotykali wrogie spojrzenia przechodniów. Nie sposób ustalić, jak było rzeczywiście, lecz można sobie wyobrazić, że człowiek ścigany, w każdym przypadkowym spojrzeniu będzie szukał rozpoznania i zagrożenia. Zatem percepcja sytuacyjna u tych ludzi musiała być specyficzna i jednostronna - dla nich każdy napotkany człowiek musiał być potencjalnym kolaborantem, a przypadki szantażu ze strony szmalcowników tylko potwierdzały takie widzenie rzeczywistości.

Sprawa przejmowania majątku, o którym pisali niektórzy dyskutanci również wymaga odniesienia do kontekstu. Po pierwsze, znam dziesiątki nie-żydowskich rodzin, w tym moją własną,  które w wojnie straciły swój dobytek, a mogę rozciągnąć tę tezę na całą polską inteligencję, ziemiaństwo, przedsiębiorców, a nawet robotników wykwalifikowanych: ludzie, którzy się na wojnie wzbogacili, stanowili w tych środowiskach margines. Sytuacja chłopów, ze względu przede wszystkim na czarny rynek, była pewnie nieco inna.

Po drugie, znaczną większość społeczności żydowskiej w Polsce stanowili ludzie biedni. Ludzie bogaci byli mniejszością i można przyjąć, iż ich mieniem zajęli się przede wszystkim Niemcy. Poza tym istniała dość liczna warstwa inteligencji żydowskiej lub pochodzenia żydowskiego - ci mieli względnie większe szanse przeżycia i ich los był nieco zbliżony do sytuacji inteligencji nie-żydowskiej. Owe "walające się w błocie tony złota i brylantów" włożyłbym, podobnie jak p. Dulka, między bajki. Biżuteria, złoto, dolary... zapewne w Treblince trochę tego było, ale generalnie rzec biorąc nie o przejmowaniu takiego mienia mówimy jako o sytuacji typowej. Zjawiskiem masowym było natomiast zajmowanie przez okoliczną ludność opuszczonych przez wymordowane rodziny żydowskie domów i mieszkań. Dotyczyło to w szczególności małych miasteczek: ubodzy przejmowali mienie ubogich, natura nie toleruje próżni.

Rewolucyjne zmiany w sferze własności była w latach czterdziestych codziennością. Najpierw Niemcy usuwali masowo Polaków z terenów włączonych do Trzeciej Rzeszy, zajmując przy okazji cały ich majątek. Zniszczenie Warszawy, po uprzednim splądrowaniu jej, po upadku powstania warszawskiego pozbawiło dorobku pokoleń dziesiątki tysięcy rodzin. Ci, którzy wrócili, znaleźli już w swoich mieszkaniach innych "właścicieli", a byli to nie tylko "chrześcijanie". Reszty dopełnił "dekret Bieruta" i kwaterunek. Ziemian wygnano z majątków, pozbawiono ich mienia ruchomego i prawa zamieszkania w pobliżu swych dawnych siedzib. Dodajmy do tego mieszkańców Kresów Wschodnich, którzy pozostawili tam swój dobytek, wysiedlanych na Ukrainę i Ziemie Zachodnie Łemków  i wreszcie Niemców, którzy nie całkiem dobrowolnie opuszczali swoje domostwa na "ziemiach odzyskanych". Właścicielom przedsiębiorstw odebrano je w ramach nacjonalizacji środków produkcji. We wspomnieniach z czasów powojennych pisano o licznych przypadkach rabowania grobów. Rabowano niezależnie od tego, czy były chrześcijańskie, czy żydowskie,  bo nie przedmiotów kultu w nich szukano.

Sfery "dobrze sytuowane" w przedwojennej Polsce straciły wszystko, a często i życie. Z klasy mojego ojca, w gimnazjum Emiliana Konopczyńskiego w Warszawie, przeżyła wojnę jedna trzecia dawnych uczniów, co jest korzystniejszą proporcją niż w przypadku ludności żydowskiej, ale wielokrotnie przewyższa wskaźniki naturalnej wymieralności.

Czasy powojenne były okresem zdecydowanego, w pewnym stopniu zbrojnego, oporu połeczeństwa polskiego wobec obcej okupacji i komunizmowi. Nic dziwnego, że obfitowały w akty bandytyzmu i brutalizację życia. Takie były skutki wojny i okupacji. Polska znalazła się następnie pod okupacją sowiecką, a ta też nie miała w sobie nic cywilizowanego. W imię rewolucji socjalnej niszczono szczątki dawnego porządku społecznego. Polskie Państwo Podziemne, które dawało szansę na stworzenie państwa prawa, było tępione ze szczególną zaciekłością i bezwzględnością. W tych warunkach, także granica między antykomunistyczną partyzantką a zwykłymi rabusiami musiała być często płynna.

Na koniec, sprawa chrześcijaństwa i cywilizacji chrześcijańskiej, z której szydził sobie jeden z szanownych dyskutantów. Otóż, chrześcijaństwo, jako religia, zakłada pewien system norm, których jej wyznawcy powinni przestrzegać. Ludzie nie zawsze jednak są posłuszni zasadom, w które, formalnie rzecz biorąc, wierzą - natura człowieka jest grzeszna, o czym powszechnie wiadomo. Nie ulega też wątpliwości, iż zarówno faszyzm, jak komunizm są ideologiami otwarcie anty-chrześcijańskimi. Znam też przypadki, gdy motywem niesienia pomocy Żydom były właśnie zasady religii; a instytucje kościelne, w szczególności zakony żeńskie, odegrały w tej sprawie rolę również niepoślednią. Śledząc krytyki zachowań Polaków w czasie okupacji i po wojnie, odnoszę często wrażenie, iż ocenia się je "anielską miarą", a to już jest zbyt daleko idącą przesadą.

Nie ma powodu, by ukrywać zbrodnie popełnione podczas i po wojnie niezależnie od tego, kto je popełnił. Nie widzę powodu, by ograniczać z jakichkolwiek względów pole badań historyków. Widzę natomiast wiele powodów, by wymagać od nich respektowania w ich pracy badawczej metodologicznej dyscypliny, co zakłada też obiektywizm. Jeśli jacyś autorzy książki w jej amerykańskim wydaniu podają zupełnie inne dane na temat badanego zjawiska niż w jej polskiej wersji, to fakt ten dyskwalifikuje ich jako wiarygodnych badaczy.

Rozważywszy wszystkie za i przeciw, uważam, że społeczeństwo polskie zachowywało się w czasie wojny, jako całość, przyzwoicie, że w zbiorowości tej proporcja bohaterów była generalnie rzecz biorąc znacząco większa niż wśród innych narodów w podobnej sytuacji, zaś proporcja szubrawców stosunkowo mniejsza. Medialnej ekspansji rewizjonizmu historycznego, imperializmowi poznawczemu, służą inne cele niż wykrycie prawdy historycznej: a jest nim fałszowanie pamięci historycznej społeczeństwa, poniżenie go w jego własnych oczach, zepchnięcie na margines problemu zbrodni komunistycznych i odpowiedzialności za te zbrodnie. Byłoby rzeczą wysoce niefortunną, gdyby skutkiem ubocznym (a może zamierzonym?) takich przedsięwzięć było ponowne ożywienie starych stereotypów i animozji.

Do napisania tego i poprzedniego tekstu skłoniło mnie przekonanie, iż fałszowanie wojennej i powojennej historii Polski nie tylko nie służy dialogowi i porozumieniu. Należy się mu przeciwstawiać także ze względu na pamięć o Fieldorfie, Pileckim i tysiącach innych, kobiet i mężczyzn, którzy polegli bohaterską śmiercią w obronie honoru Polaków. Nie należy zapominać o wartościach, którym służyli tylko dlatego, że w oczach niektórych naszych współobywateli stanowią one martwą literę.

Profesor; ​politolog, socjolog; pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN; aktywny uczestnik polskiego życia obywatelskiego, m.in. założyciel i pierwszy prezes Transparency International - Polska; jeden z liderów ruchu społecznego na rzecz reformy ordynacyjnej (Jednomandatowe Okręgi Wyborcze) oraz przewodniczący Kuratorium Fundacji Konkurs Pro Publico Bono; członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości